Rudzielec (Dziennik Rogacza)
Stał za jej placami. Brzydki rudzielec. Jeden mąż już za sobą, drugi mąż już za sobą, Córka. To już wiedział zanim. Piękna willa, piękny ogród, zielone oczy, o czym się przekonał później. I to coś, czego nie potrafił określić. Chodziła lekko i zgrabnie, patrzyła bystro, trochę ironicznie, trochę smutnie. Siedziała przy fortepianie i bardzo źle grała. Właściwie zaczynała dopiero a on brał za to pieniądze. Dużo i nieuczciwie, bo rezultatów nie było i nie będzie. Patrzył na jej rude, puszyste, z góry, czuł ciepło które z niej emanowało. Ładnie pachniała. Zgrabne palce, delikatna ręka. Artystka?
Na zapytanie dlaczego chce grać na tym instrumencie, i w ogóle na instrumencie, nie dostał odpowiedzi. Chciała i już. I mogła go opłacać.
Ubrana tak, że nie mógł się niczego domyśleć, ale w doskonałym gatunku i zaskakująco zgranych kolorach. Przychodziła raz na tydzień na pół godziny, małomówna, intrygująca. Ile mogła mieć lat? Trzydzieści? Trzydzieści dwa, więcej? Niewysoka.
Ale to coś, co wyczuwał, czego nie potrafił określić nie zgrywało się z taką, jaką widział i obserwował. Przeczuwał inne ”ja” , niewidoczne, niezrozumiałe.
Zadawał czasem niewinne pytania, na które tylko niekiedy dostawał odpowiedź jednoznaczną. Na ogół milczała. Nie lubiła mówić, ani o sobie ani o świecie. Ale po pół roku już wiedział że: urodziła się na Jawie. Ojciec, plantator, z niskim tytułem arystokratycznym. Pierwsze szkoły u sióstr w Dżakarcie, uniwersytet w Hadze, tam spotkała kolegę z Jawy, wyszła za niego za mąż wbrew rodzinie. Porzucił ją z córką po roku. Wyjechała do USA, do dalekiej ciotki w Connetticut. Zrobiła dyplom filozofii. Wróciła do Holandii, poznała belga, jednego z dyrektorów Wspólnego Rynku, została jego kochanką, a kiedy się rozwiódł, żoną. Zamieszkali w pięknej willi, którą mąż kupił w Niederijse, w dobrej dzielnicy. Po paru latach odeszła od niego, a raczej on od niej, bo zostawił jej piękną willę. Nowych dzieci nie miała. Córka, już prawie dziesięcioletnia była równie brzydka, ale mało inteligentna i równie wykolejona. Chodziła do szkoły europejskiej a wakacje spędzała u obojga dziadków na Jawie. Takie odniósł wrażenie z między słów i koloru głosu. Mąż numer jeden przysyłał pieniądze, mąż drugi płacił rachunki za utrzymanie pięknej willi, ale się nie przelewało.
Tyle fakty. A jego pociągało to niby mruczenie, niby głośny oddech, niby oznajmienie drobnego bólu czy pomyłki, niby westchnienie. To było to coś, czego nie potrafił zgryźć.
Mimo, że tylko raz na tydzień, przyzwyczaił się do jej zapachu, do puszystych włosów, brakowało mu jej, kiedy nie przychodziła nie zawiadamiając go o tym. Nadsłuchiwał niedzwoniącego dzwonka, patrzył za często na zegarek, łudząc się. Nie chciał potem brać pieniędzy za nic, hamując złość. Tłumaczyła się zawsze kłopotami z córką.
Wyczuwał także, że nie jest jej zupełnie obojętny. Kobiety z klasą robią to niewidocznie, ale zawsze tak, by obiekt o tym wiedział. Chyba że jest ćwok.
Późną wiosną zadzwoniła:
- je suis vraiment désolée, ces trois prochaines semaines j’aurai énormément à faire, oznajmiła. Muszę zawiesić lekcje muzyki.
Nie zapytał o powód, zrobiło mu się przykro. Nie dał poznać po sobie jak bardzo.
- alors, téléphonez-moi quand vous seriez de nouveau disponible.
- je le ferai.
Uczucie przykrości nie opuściło go ani po pięciu minutach, ani po pięciu dniach. Za często o niej myślał. A więc i ona o nim, bo takie myślenie dzieje się na ogół równolegle, o czym ci równolegli na ogół nie wiedzą. To go nie pocieszało, ale utrzymywało przy nadziei.
W tydzień później znalazł w porannej poczcie list, wysłany mu przez bardzo znaną galerię sztuki w Niederijse. Było to zaproszenie, imienne, na wernisaż. Jej! Ale niespodzianka! Na zaproszeniowym kartoniku zobaczył jej malarstwo, jakiś pejzaż nad wodą. Było to tak małe, ze nie potrafił wydać sądu. Ale było. Od teraz, myślał o niej jeszcze bardziej zdecydowanie za często, zawsze w kontekście ot tak, zupełnie nie erotycznym, sam nie wiedział jak. Malarka. Przed zaśnięciem wymyślał sytuacje, w których ją ustawiał. Pasowała do każdej. Zasypiał spokojnie.
Na wernisaż przyszedł z małym opóźnieniem, jak się należy. Nie tylko dlatego, że długo szukał parkingu. Stare domy, do których kiedyś wjeżdżały karoce, trochę poniżej monstrualnego Pałacu Sprawiedliwości i obok siedziby Króla, nie trawiły, nie akceptowały wulgarności aut, autobusów, śmieciarek, karetek, polewaczek, policji, ich ruchu, hałasu i spalenizn. Cztery koła z motorem były intruzem w tym świecie z kiedyś, tłumaczonym antykwariatami, małymi restauracjami, barami i mieszkaniami, które trzeba było zmodernizować, ugazić, zaelektrycznić, utelefonować, ucieplić, skomputeryzować. Ale lubił tę dzielnicę. Mieszkał tam kiedyś krótko żoną przyjaciela, a raczej z eks. Natomiast przyjaciel żył krótko z jego późniejszą. Taki jest świat.
Drzwi galerii, wąskiej i długiej, były otwarte, zaś cztery salki na dwóch poziomach już zapełnione i fioletowe od dymu. Popatrzył na ludzi, bo do ścian z obrazami można było tylko marzyć. Dobrze ubrani, pewne siebie twarze, staranne uczesania pań, dobre buty i krawaty panów. Wiek od do. Kręcił głową. Stali klienci galerii, zawyrokował.
- stali bywalcy galerii, powiedziała półgłosem.
Odwrócił się zaskoczony. Stała uśmiechnięta po swojemu, dokładnie obok. Trzymała dwa kieliszki szampana.
- masz, podała, wypij za mój sukces. Nigdy mu jeszcze nie mówiła na Ty. Oglądasz tych tam? To oni mnie kupują
- je voudrais voir quand même vos huiles avant tout, santé !
- pokażę Ci tylko kilka, wystarczy, wszystkie są takie same. Była wyraźnie nie znana publiczności, wzięła go za rękę i przenikając przez tłum doszła do schodów. Weszli na pierwsze piętro. Nikt jej nie zaczepił.
- tu trochę luźnej. Jak się cieszę, że przyszedłeś. Miała na sobie aksamitne coś, prawie w kolorze włosów. Promieniała. Zatrzymała go przed grupą trzech płócien. Dwa z nich miały już przyklejone na ramkach czerwone kropki. Sprzedane. Wszystkie trzy opowiadały o łące, strumyku, krzakach, kwiatach, były skąpane w słońcu, zawsze z prawej z góry, dotyk pędzla delikatny, malarstwo czyste, dopracowane, staranne. Rysunek poprawny, perspektywy też. Ramki pozłacane, ozdobne. Chciałoby się mieć takie płótno w normalnym domu.
- gratuluję,
- nie musisz.
- naprawdę podobają mi się
- było już kilku holendrów w historii, którzy umieli malować...
- nie znam żadnej malarki Twojego kraju.
Zamyśliła się:
- ja też nie znam.
Dodała po chwili:
- Na Jawie, jak na Bali, malują i rysują wszyscy. Ja też, od dzieciństwa. Religia, natura, fantazja, fauna, erotyka, bywa, że wszystko razem w baśniowej fantazji. Czym się da, na czym się da. Często czarnym sokiem z pewnej jagody, zmieszanym ze śliną, patykiem na kartonie z supermarketów. Znasz Indonezję?
- nie
- musimy tam kiedyś pojechać
- kto? Zapytał zupełnie szczerze.
- no, my. Ty i ja, odpowiedziała równie naturalnie. Mam tam przecież rodzinę.
Zamilkł zaskoczony.
- gdzie jest nasza bohaterka? Gdzie się schowała? Kto ją znajdzie? To był głos z dołu.
Spłoszyła się:
-szukają mnie, to właściciel galerii. Muszę już iść. Zadzwoń do mnie jutro rano proszę. Jak to wspaniale, że przyszedłeś, naprawdę.
Pocałowała go lekko i delikatnie w usta i zbiegła po schodach.
Został sam, próbował zebrać myśli w jakąś rozsądną całość. Bez sukcesu. Pozostał jeszcze przez chwilę, potem zszedł. Zobaczył ją z daleka w grupie eleganckich pań i panów. Nie widziała go.
Na dworze padało. W Niederijse zawsze coś mokrego przybywa z nieba, czasem tylko mgła, ale ta jest najgorsza, mimo, że najdelikatniejsza i odnawia skórę. Dlatego krowy i dziewczęta belgijskie mają taką dobrą cerę, myślał złośliwie.
Tej nocy spał źle, by nie powiedzieć bardzo źle. Następnego dnia odczekał do jedenastej, wykręcił numer.
- allo!
- c’est moi, comment va Tu, jak spałaś?
Jej głos był absolutnie normalny, rzeczowy.
- wróciłam późno, odprawiłam baby sitter, byłam zbyt zmęczona na cokolwiek. Spałam do siódmej odstawiłam córę do szkoły..
Przerwał jej.
- dobre espresso nie przydało by się teraz pani malarce? Zapraszam.
Teraz ona przerwała:
- wiesz, co mi się zdarzyło? O dziewiątej zatelefonował galerysta i... Zapomniałam ci powiedzieć, wiesz ile płócien wystawiam?
- non, je ne le sais pas
- trzydzieści. A wiesz ile sprzedano wczoraj?
- nie
- dwadzieścia osiem!
- to wspaniale! Jeszcze raz gratulacje! Zawsze potrafił się szczerze cieszyć powodzeniem bliskich sobie osób. Sukcesy innych mało go interesowały. Jak i swoje własne, jeśli nie były związane z ryzykiem.
- Także ekonomicznie ważne dla Ciebie, prawda?
Zaśmiała się:
- to na naszą podróż na Jawę! Ale jest i ale. Galerysta chce bym mu dała natychmiast nowe obrazki, a ja już nic nie mam z tego cyklu. Wystawa trwa dwa tygodnie, powiedział, że mi sprzeda wszystko, co przyniosę.
- łąki ze strumykiem?
- oczywiście.
- jak szybko malujesz? Opanował zawiedzenie, wiedział przecież, co teraz powie, i co potem nastąpi.
- jeden obrazek w dwa dni. Szybciej nie potrafię. Mogę mu jeszcze namalować pięć, sześć, jeśli mi w tym pomożesz. Zawiesiła głos.
- ja? A w jaki sposób? Mam anty talent w tym kierunku. Przestraszył się.
- w taki sposób, że zatelefonujesz do mnie dopiero za dwa tygodnie. Nie mogę myśleć o Tobie kiedy maluję kwiatki i biedronki.
- I understand. Really sorry. Very, very sorry.
- I know. Myślisz, że mnie będzie łatwo, zwłaszcza teraz, kiedy…
- kiedy co? Zanim dokończył, już pożałował, że powiedział. Za szybko, za szybko, za szybko...
- kiedy coś zrozumiałam, a co zrozumiałam powiem Ci za dwa tygodnie.
- hmm. To było jedyne na co się zdobył.
- keep right, my old boy. Je t’embrasse. Odłożyła słuchawkę. Yann też.
Codzienność przykrywała oczekiwanie, szukał i nie znalazł w gazetach krytyk jej wystawy. Zbyt banalna, zbyt komercyjna. Mijały dnie. Poszedł nawet jeszcze raz obejrzeć jej pejzaże. Galerysta przyglądał mu się uważnie, ale nie powiedział nic. Fizjonomista, czy szacuje klienta? Wyglądał na cwanego sprzedawcę samochodów, którzy na całym świecie są identyczni. W średnim wieku, pod krawatem, zadbany, wyczesany. Zapytał go o ceny. Otrzymał wydrukowaną kartkę.
- dobrze zarabiasz bałwanie, pomyślał. Jedno płótno kosztowało tyle, ile zarabiał przez miesiąc profesor konserwatorium.
- a ty bierzesz połowę.... mruknął sobie pod nosem, pewnie za głośno, bo tamten:
- pardon?
- rien, rien
Obrazki były takie, jak je sobie wyobrażał po pierwszych oględzinach. Wyszedł. Wyjął portfel.
Oznaczył był w kalendarzyku dzień, w którym postanowił do niej zatelefonować, brakowało co nie co.
Dokładnie na dzień przed tym zaznaczonym, zadzwoniła do niego.
- how are you, my old boy?
Na świecie panował jeszcze ranek, pracował już zawzięcie. Od jakiegoś czasu wymyślało mu się dobrze, kiedy inni jeszcze spali, więc wstawał bardzo wcześnie. Ale nie przy fortepianie. Dźwięki budziły się dużo później. Pewnie odprowadziła córkę do szkolnego autobusu.
- écoute. Jutro i pojutrze jestem wolna. Mój eks zabiera córę na week-end do Paryża. Zaprosiłam już jutro na kolację parę przyjaciół, przyjdziesz i ty? Proszę...
Nie zdążył odpowiedzieć kiedy usłyszał:
- no to świetnie, o ósmej. Je t’embrasse.
Jego - moi aussi, odbiło się od już odłożonej słuchawki.
Co przynieść? Kwiaty? Jakie? Dobre wino? Szampan? Nic? Coś? Obym tylko takie miewał kłopoty, zauważył trzeźwo. Ale nie na długo. Para? Kto zacz? Jak się ubrać? W jakim charakterze tam będę?
To jutro wcale nie chciało przyjść, a jak się zjawiło, to się ciągnęło jak smród za farmą lisów. Ale w końcu wieczór jednak nastał, a on w jeansach i marynarce, z trzema różami i nie bez emocji nacisnął dzwonek przy furtce.
Biała piętrowa z mansardą willa tonęła w zadbanym ogrodzie. Nisko ostrzyżony trawnik, podcięte krzaki, dyskretne rabatki z różnymi kwiatami, srebrne świerki przy parkanie. Dobry smak, fachowość. Sama czy ogrodnik? Zanim sobie odpowiedział odezwał się brzęczyk. Otworzyła mu drzwi. Ubrana w spodnikowy kostium, ciemne bordo, z bardzo wyciętą i o opiętych rękawach marynarką. Pod nią nie miała nic, co natychmiast zobaczył. Podała mu rękę.
- dziękuję za kwiaty, chodź.
Wprowadziła do salonu, gdzie wszystko było bielą. Ściany, fotele, szafki, biblioteka, dywany, lampy, wazony, firanki. W kącie białe pianino. Zamknięte, Tylko stoliki uciekały od koloru szklanymi blatami i grzbiety niewielu książek. No i jego róże Na ścianach zauważył kilka holendrów, bardzo ciemnych i bardzo starych. Rybacy, wiatraki, kanały, morze. Równie stare portrety kilku dostojnych.
Szła za nim. Uprzedziła pytanie.
- rodzina i rodzinne. Czego się napijesz? Mam dobry burbon.
Z kryształową szklaneczką i dzwoniącymi kostkami lodu zapadł w głęboki fotel. Brunatny, jak młody miód lipowy płyn, mienił się pod światło. Usiadła na poręczy fotelu, zatopiła rękę w jego włosach. Odchyliło się to górne, zobaczył drobną, ale foremną pierś. Zauważyła jego spojrzenie.
- nie mam kompleksów, jestem jaka jestem. Zamilkła na chwilę.
- przyjaciele nie przyjdą, dodała.
Wtedy zrozumiał, że wieczór potoczy się nie tak, jak przewidział. Jakie mam dziś boxery? Gdzie się to odbędzie, tu? W sypialnie małżeńskiej? Gdzie indziej? Myśli goniły się jedna po drugiej. Wstała.
- Chodźmy zjeść.
Jadalnia graniczyła z kuchnią a wychodziła z salonu. Obok, tonąca w ciemnym drewnie, biblioteka. Pomarańczowe fotele, pomarańczowe firanki i światło nie białe. W jadalni za stołem, znów metal i szkło, stał wenecki kredens, blado niebieski, z zakrętasami, wywijasami i różnymi innymi odcieniami błękitów i granatów. Gdyby nie taki kicz, podobałby mi się, pomyślał. Bladoniebieska zasłona odcinała pokój od ogrodu.
Jeszcze raz spojrzał na kredens.
- dekorowałaś sama?
- tak, projekt też mój.
Spojrzał na stół. Na słomianych matach, na talerzykach stały białe miseczki, białe pałeczki leżały obok. Kryształowe kieliszki i szklanki. Dwa nakrycia.
- nie mam służby, gotuję sama. Dwa razy w tygodniu przychodzi tylko Puzfrau na sprzątanie. Jesz wszystko?
- tak.
Wyszła do kuchni, wróciła po chwili pchając biało-szklany wózek zastawiony dziesiątkami miseczek i pojemników i porcelanowych łyżek.
- Reistaffel, to nasza narodowa potrawa, dwadzieścia cztery dania. Jarzyny, mięsa, sosy, sałaty.
- zrobiłaś sama?
- disons que oui.
Poczęła rozstawiać między nimi parujące i ostro pachnące te do jedzenia. W Seulu dostał kiedyś coś podobnego, ale skromniejszego. Postawiono przed nim bolle ryżu, na prawo inną z czymś ciekłym, na lewo z czymś drugim ciekłym. Hamletowskie pytanie: jeśli to jest zupą, to ryż do zupy, jeśli sosem, no to na ryż. Zgadł pod badawczym oglądaniem kelnerów. Ale zapłacił frycowe w postaci gromkiego śmiechu, kiedy nie potrafił sobie poradzić ze smażoną rybą, traktując ją jedynie pałeczkami. Uprzejmy kelner wziął ze środka stołu normalny nóż i normalny widelec, po czym zrobił to co się normalnie robi z martwa rybą na talerzu przed jej zjedzeniem.
- odkorkuj butelkę, proszę
Saint Emilion, dobry rocznik. Powąchał korek, wino leżakowało dobrze, temperatura też jak trzeba.
- co pijecie na Jawie?
- lokalne piwo, paskudne.
Potem w trakcie jedzenia, próbował wymyślić jej portret psychologiczny. Ucząc od dawna rozwinął w sobie ten zmysł obserwacji poprzez dźwięki, poprzez sposób zachowania się przy instrumencie, wejścia w klawiaturę, oddychania, grania długich nut, i dziesiątków drobiazgów, które tylko zawodowy muzyk mógłby zrozumieć. Podobnie trafnie zdarzało mu się rozpoznawać bliźnich w wodzie. Jak się poruszali, płynąc. W sumie, mało ważne co, ważne jak, by opisać skorupę, nawet tę intelektualną czy genetyczną. A kiedyś pływał wyczynowo.
Ona wymykała się obserwacjom. Zwłaszcza tego wieczoru. Grała bardzo naturalnie panią domu wychowaną w dobrej rodzinie. Była u siebie, to miesza szyki i stawia mężczyznę w kłopocie. Teren neutralny jest bezsprzecznie najlepszy. Nie lubił przyjmować u siebie, bo nie miał gdzie uciec, gdy miał już dość.
Swobodna, ale ta ręka we włosach, to rozpięcie i nagość pod nim, ta druga butelka ciężkiego wina.... nie wyczuwał jej podniecenia, sam też był spokojny. Nie kokietowała go, zachowywała się jak wobec miłego gościa albo starego bezpłciowego przyjaciela. A więc?
Rozmowa o wszystkim i o niczym. Po kawie, którą pili na kanapie, oddaleni jedno od drugiego, wstała nagle.
- choć, pokaże Ci teraz mój świat. Tylko mój. Mam w nim także stary bols.
Poszli po schodach, szedł tuż za nią, pośladki kołysały się zachęcająco. Więc jednak w małżeńskim?, postawił sobie pytanie. Przeszli przez pierwsze piętro z kilkoma zamkniętymi drzwiami sypialni, wchodzili nadal. W pewnej chwili otworzyła jakieś drzwi i ogarnęło go tropikalne ciepło, najpierw w ciemności, a potem w dyskretnym kremowym świetle nie wiadomo skąd. Cała mansarda tonęła w zieleni, pnącza, kwiaty, krzewy zupełnie nieznanych mu roślin. Było parno, pachniało podobnie do rezedy, czy bzu, czy jaśminu, czy lipy, czy fiołków, czy groszku, ale inaczej. Odurzające. Nie zauważył żadnych ścianek, gdzieniegdzie tylko dziwne konstrukcje z bambusu, w jakim celu? Wielki, niski tapczan pokryty fioletową matą, ten sam fiolet w puszystym dywanie przed i w kilku miejscach ścian, olbrzymie okna na południe i zachód teraz schowane za fioletowymi zasłonami. W kilku miejscach sztalugi, przy jednej ścianie biurko zarzucone pędzlami, kartami, tubami, szpachelkami. Zauważył to wszystko natychmiast.
- to jest moje królestwo.
Szara makieta wytłumiała kroki kiedy prowadziła go do tapczanu.
- mam tylko jedno stare krzesło tutaj, przy nim pracuję. Łazienka jest tam, pokazała. Za chwilę będzie Ci za gorąco, zdejm teraz marynarkę, zanim nie będzie za późno, dodała.
Wstał. Położył marynarkę na tapczanie, dorzucił i krawat.
- mogę obejrzeć?
- ależ oczywiście. Nie ruszyła się z miejsca.
Na sztalugach , na ścianach wisiały, albo przylegały do nich stojąc, dziesiątki portretów, aktów męskich. Częściowych, bez głowy, lub z niewidoczną twarzą. Zawsze centralnym punktem kompozycji był penis. Reszta, jakby w cieniu, nawet bez kolorów, tylko ów akcent męski na pierwszym planie. Tylko kilka z nich nie w stanie erekcji. Inne, bardzo różne między sobą w wielkości i kształcie, prężyły się dumnie. Wiele z nich nosiło na sobie dziwne malunki. Abstrakcyjne, desenie, kolory, przedmioty, figury. Oglądając je osobno, bez tła z którego wyrastały, można by nawet nie zgadnąć z czym się ma do czynienia.
Powiedzieć, że był zaskoczony, to zmniejszyć problem jak w lornecie na odwrót. Spacerował w ciszy i zdumieniu. Erotomanka? Zwariowana? Chora? Jak się teraz zachować, co powiedzieć?
Przyszła mu z pomocą:
- stoisz koło lodówki, przynieś proszę butelkę.
- lodówki? Gdzie?
- za ścianką bambusową.
Bols był aromatyczny i mocny. Usiadł przy niej.
- nic mi nie powiesz?
- jeszcze nie. Rozpięła mu kilka guzików w koszuli.
- prawdziwy miś. Lubię. To właśnie zrozumiałam kilka tygodni temu. Lubię Cię. Przerwała nagle nieruchoma.
- Zaraz wrócę. Zniknęła za innym bambusem, który wraz z imponującą zielenią okazał się być drzwiami łazienki. Wróciła po chwili w zielonkawym, krótkim i poplamionym farbami kitlu.
- w tym pracuję.
- chcesz teraz malować? Przestraszył się nie na żarty
- kto wie....
Pomogła mu zdjąć koszulę.
- a dalej?
- a Ty? chciał okazać się panem sytuacji. Niewypał.
- ja nie mam nic, popatrz. Rozchyliła fartuch, mignęły białe piersi a tam gdzie powinny zaczynać się slipy, nie zaczynały się. Zakryła nagłą jasność. Zrzucił buty i skarpetki.
- wstań.
Rozpięła pasek, zsunęła zamek, opuściła spodnie. Wydeptał się z nich, zostając tylko w czarnych
bokserach, absolutnie nie przygotowany do tego, co, jak sądził, miało zaraz nastąpić. Zsunęła mu teraz spodenki do pół ud. Patrzyła uważnie.
- możesz podziękować rodzicom, powiedziała spokojnie. Zresztą masz to napisane na czole.
- co?
- to. Wzięła go w rękę, więc zaczął rosnąć.
- jesteś pianistą, prawda?
- byłem, odpowiedział zgodnie z prawdą.
- to teraz nie ma żadnego znaczenia. Puściła rękę, wstała.
- chodź ze mną. Podeszła do malarskiego kąta. - siadaj. Jej głos był teraz twardy i zdecydowany.
- palisz?
- Papierosy? Już od lat nie.
- myślałam o trawie.
- nigdy nie paliłem i nie będę.
Nie nalegała. Usiadł na drewnianym krześle pokrytym zniszczoną poduszką. Wypity alkohol pomagał mu w uczestniczeniu w tej, bądź co bądź, niecodziennej dla niego, sytuacji. Było także bardzo parno i gorąco, a to pomaga nagości.
- a teraz Ci coś namaluję, oznajmiła.
- coś? Co to znaczy? Na biurku stał jej kieliszek, pociągnął łyk.
- zobaczysz.
Odwróciła się tyłem, wzięła paletę wycisnęła na nią jakieś kolory. Podeszła do niego z małym pędzelkiem.
Kucnęła przed nim.
- otwórz kolana, please.
- chcesz na mnie malować? Zgadł
- yes I will. Tylko nie wiesz jeszcze na czym. Przerwała, - nie podobam Ci się?
Zmieszał się. Do czego zdążamy?
- oczywiście, że mi się podobasz, nawet za bardzo. Wiesz o tym dobrze.
Mówił, żeby mówić, żeby pokryć zmieszanie, żeby zrozumieć w czym rzecz.
- to dlaczego jesteś taki... nieprzygotowany?
Nie zrozumiał.
Wstała, rozchyliła zupełnie fartuch.
- patrz.
Miała bardzo białe ciało, wiele różowych i lekko brunatnych kropek. Wcięcie w pasie, wyrzeźbione i młode piersi, no może nie tak, jak mają czternastolatki, prawdziwe piorunochrony, twarde jak kamień, co mogło się sprawdzać w czasie szkolnych potańcówek. Ale w jej wieku, no, no... Opuścił wzrok niżej, tam gdzie spodziewał się zobaczyć trochę rudości, nie zobaczył nic. Białe ciało schodziło, aż do swojego naturalnego przecięcia, reszta była zamknięta udami. Co za dziwna dziewczyna, ale poczuł znajome gorąco.
- spójrz mi w oczy. Znów kucnęła.
Odczuł coś nieznanego i zimnego, na tym co było nieprzygotowane przed chwilą. Spojrzał. Szybko i precyzyjnie nakładała na jego skórę biały kolor. Pędzel poruszał się sprawnie. Wszerz. To nie było podniecające.
- no, no, tylko mi nie więdnij!
Po chwili wstała znowu. Teraz rozchyliła uda.
- ja też mogę podziękować rodzicom.
Istotnie.
- ale na szczęście nie masz tego napisanego na czole, pomyślał.
Odłożyła paletę. Wolną rękę zbliżyła do tego daru rodziców. Poruszała nią wzdłuż, z góry na dół, z gracją i spokojnie.
- klawiatura się prostuje, zauważyła.
- klawiatura?
- przecież jesteś pianistą...
Teraz nakładała szybko czerń. Istotnie zaczął rozróżniać klawisze: Do, re, fa#... czym to się skończy? Postanowił skupić się tylko na jej ciele, to był temat nad którym panował.
- zdejm fartuch proszę.
Zrobiła to natychmiast. Była doprawdy świetnie zbudowana. By utrzymać się w formie potrzebnej do jej body paiting, myślał jak by to on ją teraz i gdzie. Skutkowało. W pewnej chwili poczuł łagodne ruchy na najdelikatniejszej skórce.
- kończę politurę pudła, oznajmiła. - Un petit moment encore.
Odłożyła pędzel i paletę, podała mu lustro.
- zobacz się.
Nie miał zdania na temat bardzo realistycznych klawiszy, wydawał się sobie krańcowo śmieszny i ośmieszony. I z tyłu i pod spodem panowała tylko czerń. Z szuflady wyjęła Nikona. Pierwsze zdjęcie, drugie, trzecie.
- a teraz pograj na nim. Przecież jesteś pianistą.
Czwarte, piąte, ósme. Z dołu z góry, z boku. Flash, flash.
Klawisze poczęły się kurczyć, zauważyła to, odłożyła aparat.
- skąd bierzesz modeli?
Przyszło mu na myśl, ze tylko w tym celu został zaproszony. Jak się teraz zachować? Grać grę? Okazać siłę? Bawić się w gentlemana? Dlaczego ona to robi?
- biorę u nich lekcje muzyki... choć teraz do mnie...
Położyła się na tapczanie bardzo jednoznacznie.
- a kolory? zapytał zbliżając się z kieliszkiem.
- jest i na to sposób, schyliła się, wyjęła z jakiegoś schowka małe pudełko drewniane.
- weź czarny. Potem zmyję Ci farby.
- załóż sama, jakże bym mógł niszczyć arcydzieło.
Założyła sprawnie, dmuchnęła najpierw, odwinęła trochę i od razu z właściwej strony. Rozkręciła obwarzanek. Sprawdziła napięcie.
- nie po raz pierwszy, pomyślał złośliwie, ale trochę go ta zręczność ukłuła.
Odwróciła się, uklękła, opadłą twarzą na wyciągnięte ramiona.
- nie mogę już na Ciebie patrzeć.
A potem rozpoznał to niby mruczenie, to niby oddychanie, ale wszystko była naprawdę. I trwało długo. A jeszcze potem, gdy wtulona w jego ramię już drzemała, pomrukiwała nadal jak kotka.
- a teraz pojedziemy na Jawę, wyszeptała.
Nadal nie rozumiał niczego. Więc zasnął,